Hopper

Data:

Zrobiło mi się ostatnio przykro. Dowiedziałem się, że Dennis Hopper, jeden z moich ulubionych aktorów, jest śmiertelnie chory. Wyczytałem to całkiem przypadkowo, w małej notce w miesięczniku filmowym. Sam nie wiem: Czy media powinny informować, jeżeli "zanosi się na śmierć" kogoś znanego i utalentowanego? "Zanosi się na śmierć" nie jest zbyt fortunnym określeniem, ale przynajmniej dobrze oddaje istotę sprawy. Z jednej strony taka informacja, zważywszy na skłonność do żerowania dziennikarzy na tragediach, miałaby w sobie wiele z wyczekiwania na zgon rzeczonej osoby. Z drugiej strony, czy ktoś wybitny nie zasługuje na to, żeby raz jeszcze ciepło o nim pomyśleć zanim przeniesie się na tamten świat?

Z całego serca życzę Dennisowi, by pokonał raka, ale nawet jeśli wyzdrowieje, to przecież nie odmłodnieje; a w wieku siedemdziesięciu trzech lat największe role ma się już pewnie za sobą. Dla mnie Hopper jest jednym z trzech najwybitniejszych hollywoodzkich szwarccharakterów. Ach, jakaż szkoda, że on, Malcolm McDowell i Gary Oldman nigdy nie wystąpili obok siebie! Zresztą, to znamienne, że żaden z tych panów nie dorobił się statusu supergwiazdy. Nudna publiczność woli nudnych protagonistów.

Oczywiście, Hopper to nie tylko psychopatyczno-koszmarny Frank Booth z "Blue Velvet", psychopatyczno-komiksowy Deacon z "Waterworld", psychopatyczno-terrorystyczny Howard Payne ze "Speeda", czy płatno-zabójczego Lyle z Dallas z "Red Rock West". Aktorzy specjalizujący się w rolach badguyów mają to do siebie, że znakomicie sprawdzają się w rolach pozytywnych lub przynajmniej neutralnych, tak pierwszo- jak i drugoplanowych. Nie wiem, czy działa tutaj jakaś zasada "castingowej odmiany", czy po prostu przekonujące odgrywanie tych dobrych to dla nich bułka z masłem, bo do wcielania się w tych złych porzeba dużo więcej talentu. Tak czy owak, Dennis Hopper to nie tylko żądni krwi szaleńcy i mordercy. Dennis Hopper to także stary Worley z "True Romance", który bez strachu spojrzał w oczy śmierci uosabianej przez Christophera Walkena i w pięknym stylu sobie z niej zakpił; to także George O'Hearn z "Elegy", który swoją gniewną charyzmą przyćmił Bena Kingsleya i Penélope Cruz razem wziętych; to także zbuntowany motocyklista Billy z "Easy Ridera"; wreszcie, to także bezimienny fotoreporter z "Czasu apokalipsy", który jako jeden z nielicznych ludzi Zachodu zrozumiał wizję pułkownika Kurtza.

Miarą umiejętności aktorskich jest wszechstronność. Jeśli ktoś nie chce Hoppera złego, Hoppera stukniętego, Hoppera zgorzkniałego czy Hoppera zbuntowanego, niech sięgnie po "Olbrzyma" i obejrzy Hoppera zupełnie zwyczajnego, wtedy jeszcze nieznanego, swoistą przeciwwagę dla olbrzymów pokroju Rocka Hudsona, Elizabeth Taylor i Jamesa Deana. Młody Jordan Benedict przychodzi na przyjęcie z jakąś kobietą. Przedstawia ją nieśmiało swoim rodzicom, ale dźwięk muzyki go zagłusza; ojciec w ogóle nie może zrozumieć, co Jordy do niego mówi. Hopper wdrapuje się więc na scenę, odsuwa śpiewaka country, nachyla się do mikrofonu i oznajmia: "Chcę, żebyście wszyscy poznali moją żonę".


Świetny aktor. Szkoda że w ostatnich latach grał w raczej słabych filmach. W ogóle dość mało starannie wybierał role i grał bardzo dużo (na imdb wypisanych jest sto kilkadziesiąt filmów!). Ale nawet za rolę w koszmarnych "Spotkaniach w Palermo" nie jestem w stanie stracić do niego sympatii.

Dodaj komentarz