bjag

napisał o Chłopaki z sąsiedztwa

Debiut reżyserski Johna Singletona opowiada o trzech młodych, silnych Murzynach z niebezpiecznej dzielnicy LA, ale jest filmem anemicznym jak chorowity WASP. Singleton nie znał wówczas absolutnie żadnych technik filmowych służących do świadomego kontrolowania tempa lub przekazywania emocji. Gdyby wysłano go w przeszłość i kazano kręcić na żywo zagładę Pompejów, też zdołałby uśpić widza. „Chłopaków z sąsiedztwa” uratował gatunek... a raczej jego brak. Nie jest to bowiem ani film sensacyjny – za mało tu gangsterki, do strzelaniny dochodzi dopiero w finale – ani dramat – bo za mało tu, cóż, dramaturgii, fabularnej intensywności. Ten poniekąd największy przebój kasowy 1991 r. (56 milionów dolarów zysku przy budżecie wynoszącym 7 mln) należy oglądać jak obyczajówkę, której leniwa narracja dostarcza okazji do antropologicznej obserwacji życia gniewnych nastolatków w South Central Los Angeles. Najbardziej żałuję, że Singleton nie umiał zupełnie poprowadzić skądinąd dobrych aktorów. „Da fool”.